Zapowiadał się znakomity wieczór. Siedziałem sobie spokojnie, nikomu nie wadząc i klepałem jakieś dziwne rzeczy na klawiaturze. W tle Kazik, Kult, KNŻ i Buldog na zmianę, przede mną ciepła herbatka z syropem malinowym. Czego chcieć więcej? No taa, ale to byłoby przecież zbyt piękne, by mogło trwać trochę dłużej. Sprawcą zamieszania, jak zawsze – bądźmy szczerzy, stał się telefon. Tak, telefon. Telefon, który wywiązał się z powierzonego mu taska i zadzwonił. Jakaś wewnętrzna siła mówiła mi – nie odbieraj, wyłącz go, wyrzuć przez okno, zjedź windą i zakop w ogródku. Ale ta siła była bardzo słaba i niestety, wygrała druga strona – przemożna chęć odebrania. Tak to się właśnie zaczęło.

Kumpel idzie do wojska, chciał się napić na pożegnanie. Jestem osobą, która nie pija wódki w ogóle, jeśli jest już do tego zmuszana, to są to niewielkie ilości żołądkowej. Wczoraj jednakże nie miałem wielkiego wyboru i wlewałem w siebie jakiegoś paskudnego Abstynenta (o ironiczny losie!) doprowadzając się, wcześniej czy później – no dobra, dużo wcześniej – do stanu braku jakiejkolwiek używalności. Wcale nie wypiłem dużo, bo ja nie piję dużo, ogólnie. Jestem ekonomiczny ;P

Trafił do domu w zasadzie tylko dlatego, że kumpel mieszka bramę obok. Dziś zdycham od samego rana i to dosłownie bo walkę z lwem zacząłem w okolicach godz. 3/4 (nie wiem, jakoś nie patrzyłem wtedy na zegarek…). Trzyma mnie cholerstwo do teraz, mimo że miałem fale poprawy podczas których usilnie próbowałem dojść do siebie. Pytania z jakimi przed chwilą się obudziłem w zasuszonych kacem ustach brzmiały, jak zwykle, tak samo: “Za co?”, “Co ja komu zrobiłem, żeby tak cierpieć?” i ostatnie, moje ulubione, “Gdzie ja jestem?”.

Miłego dnia – choć Wy go miejcie!