Przydługi wstępniak

W maju tego roku stukną trzy lata od kiedy prowadzę tego bloga. Wielu ludzi zagląda tu głównie, jeśli jedynie nie jest tu lepszym słowem, po to, żeby dowiedzieć się czegoś na temat Linuksa, OpenSource, czy popatrzeć jak wygląda mój pulpit. Jakkolwiek, istnieje w internecie pewna nieprzekraczalna bariera, która sprawia, że ludzie, osobowości, indywidualności i tak dalej, najzwyczajniej w świecie zanikają. „To napisał ten i ten na swoim blogu". „Kim jest ten i ten"? „Nie wiem, nigdy mnie to nie interesowało". Nie jest to frustrujące, to naturalna kolej rzeczy. Osoby prowadzącej bloga na ogół nie widać, nie można spojrzeć jej w oczy, czy poczuć jej oddechu. Nie można też uścisnąć jej dłoni, pogłaskać po głowie, czy przytulić.

Wszystko to sprowadza się do rzeczowego postrzegania ludzi piszących. Wiem po sobie, że czasem zdarzy mi się zajrzeć na stronę „o mnie", czy coś w tym stylu. Sam wiem po sobie, że czasem zdarzy mi się zainteresować jakimiś prywatnymi wypocinami tego, czy tego blogera. Przeważnie jednak, wcale mnie to nie interesuje. Szukam konkretnych informacji i takie chcę znajdować na blogach, które przeglądam, tak?

Statystyki są nieubłagane i mówią wszystko – głównym źródłem ludzi przeglądających mojego bloga, to osoby zainteresowane tematyką linuksową. Faktem jest, że nie mam wielu wpisów mówiących na inne tematy (choć stworzyłem serię „Hej! Co słychać? ;)", która w statystykach wypada nie najgorzej), ale między innymi właśnie z tego powodu – nikogo z moich czytelników one nie interesują. Jednakże, na przekór temu wszystkiemu, postanowiłem zacząć na Hadret’s.Blog nową serię wpisów. Serię niezwiązaną absolutnie w jakikolwiek sposób z Linuksem, OpenSource i tak dalej. Zanim jednak wyłączysz przeglądarkę, zatrzymaj się na chwilę i przeczytaj, jakie tematy będę chciał teraz poruszać. Mogą one dotyczyć także i Ciebie.

Właściwa rzecz

Nowa seria, której nazwa (tytuł tego wpisu) sugeruje przeznaczenie, będzie mówić o kulturze. Nie o kulturze w powszechnie znanej formie – recenzji filmów, sztuk teatralnych, czy przeczytanych książek (choć, nie ukrywam, będzie także i o tym, ale w pewien pokrętny sposób) – a o kulturze ludzkiej, o społeczeństwie, jego roli w państwie i świecie, oraz o jednostce, jej roli w społeczeństwie, państwie i świecie. Będzie o studentach, o Polsce, krajach Wschodu i Zachodu, o ludziach mniej lub bardziej aktywnych, o sprawach często trudnych i niechętnie wyciąganych na forum publicznych rozpraw.

Aby móc przekonać do tego, że naprawdę tak będzie, postanowiłem zacząć z przytupem. Parę dni wstecz, ok. 12.03.2008 r., wbitą w rurę korytarzowego kaloryfera znalazłem „Gazetę Południową". To taki darmowy lokalny druk (19200 egzemplarzy). Trafiłem w nim na perełkę, która oddziałała na mnie na tyle mocno, iż postanowiłem ją przepisać i udostępnić szerszemu gronu ludzi.

Co to jest takiego?

To artykuł zatytułowany „Smutno bez hippisów", autorstwa Krzysztofa Dębka, traktujący o społeczności mi bliskiej, bowiem studenckiej. Jednakże, tekst polecam wszystkim, niezależnie od wieku, koloru skóry i wyznania, bowiem dzięki niemu będzie można zrozumieć szerszą ideę jakiej będę chciał poświęcić miejsce na tym blogu. Rzecz rozbija się nie tylko o społeczności akademickie, ale także o globalne problemy, które skutecznie staramy się wyprzeć z naszej świadomości, także o historię wydarzeń z 1968 roku. Aby jeszcze bardziej nie przedłużać, zapraszam do lektury.

Smutno bez hippisów — Krzysztof Dębek

Rok bieżący to 40 rocznica głośnych wydarzeń z roku 1968. Przy czym rok 1968 symbolizuje tylko pewną obyczajową i intelektualną rewolucję, która zaczęła się znacznie wcześniej i właściwie trwa do dziś na uniwersytetach. W Polsce, co prawda, dzisiaj mało jest widoczna, ale w gorących latach 60 młodzi Polacy wyraźnie odpowiedzieli na płynące z Zachodu nowe koncepcje życia.

Te nowe koncepcje uosabiał w sposób najpełniejszy ruch hippies, więc i u nas pojawili się hippisi ze swoją muzyką, kolorowymi strojami i obyczajowym luzem. Nad Sekwaną, Tamizą czy Potomakiem hippisi pojawili się jako kontrpropozycja dla mieszczańskich norm życia – przede wszystkim bogacenia się, robienia kariery i wszelkich zakazów obyczajowych. Nad Wisłą i Odrą, w kraju biednym, cała ta ideologia sprowadzona została do słuchania muzyki, prowokacyjnych strojów i odurzania się wywarem z makowin. W gospodarce nieustającego niedoboru i dżinsów w Peweksie po 7 dolarów (ówczesna równowartość połowy dobrej pensji) trudno było o autentyczną walkę z „materialną konsumpcją". Nawet słynnych hippisowskich komun nie było gdzie i jak urządzić…

Nasze wydarzenia marcowe mieszczą się w tym klimacie (pojawiły się hasła wolności, swobód obywatelskich i demokracji). Ale – w odróżnieniu od haseł głoszonych na Zachodzie, gdzie chodziło o wolność od reguł, od norm, od przymusu obyczajowego czy ekonomicznego – w Polsce zrobił się z tego tylko protest stricte polityczny. I jako taki został łatwo stłumiony przez władzę.

Jest wszakże element, który łączył wydarzenia sprzed 40 lat na Wschodzie i Zachodzie. Otóż i tu, i tam inicjatorami kwestionowania i oprotestowywania istniejących porządków – norm, obyczajów i prawa – byli głównie studenci.

Dzisiaj można odnieść wrażenie, że w czasach mrocznej komuny między polskimi i zachodnimi uniwersytetami większa była intelektualna komunikacja, lepszy przepływ idei i chęć współdziałania w zmienianiu świata, niż jest dzisiaj. Przy czym nie chodzi tu tylko o uwiąd kultury studenckiej. Ta arcybogata studencka kultura żyła dopóty, dopóki władza ludowa ochoczo sponsorowała studentów. Świeżo upieczeni kapitaliści niemrawo sponsorują intelektualne fermenty, stąd też brakuje sił na kontestacje i twórcze poszukiwania. To, co na campusach uczelni zachodnich jest po prostu oczywiste, niezbędne i naturalne – czyli tworzenie półformalnych i nieformalnych porozumień, stowarzyszeń, klubów i związków – na polskich uczelniach jest elitarne i śladowe. W każdym razie – nieobecne w publicznej debacie.

Między innymi dlatego tam poczucie praw i obowiązków obywatelskich, w tym prawo do publicznego działania, jest w centrum społecznej świadomości, natomiast u nas jest to cały czas tylko inteligencka fanaberia.

Żałosny poziom publicznej debaty nad centralnymi obecnie problemami świata wynika właśnie z nikłego udziału w niej polskich środowisk akademickich: bo na naszych uczelniach mało kogo to interesuje.

Tymczasem ekologia to centrum etycznych rozważań nad przyszłością Ziemi i cywilizacji. To problem dziury ozonowej, puszcz amazońskich, arktycznych lodów, ale także orangutanów w Afryce i psów w schronisku pod Wrocławiem. To dzięki szalonym „terrorystom" Greenpeace nie wytłuczono wszystkich młodych fok, a buldożery nie zlikwidowały jeszcze całej brazylijskiej dżungli, dzięki „nawiedzonym" ekologom konieczność sortowania śmieci staje się oczywista nawet dla praczki z wrocławskich Krzyków, a żadna przyzwoita dama nie nie pokaże się już publicznie w futrze z lamparta. A ta nowa świadomość urodziła się w czasach hippisów na uniwersyteckich campusach.

Od czasów hippisowskich cywilizowany świat wdraża jedną zasadę: rób i myśl co chcesz, bylebyś innym nie ograniczał ich praw do myślenia i działania. To dzisiaj absolutne minimum rozumienia praw obywatelskich.

Ale na campusach europejskich dyskutuje się nad ich rozszerzeniem. Rozważa od nowa hippisowską utopię prawa do życia w pokoju, „wolności od rzeczy", wolności od wszechobecnego państwa i kapitału. Nadal dyskutuje się o totalnym zniewoleniu. Zafascynowane i przerażone koszmarnymi wizjami George Orwella i Aldousa Huxleya pokolenie hippisów widziało to zniewolenie głównie w kategoriach bezwzględnej przemocy państwa i obyczajowego przymusu. W epoce komputerów wiadomo o zniewoleniu więcej i można je pokazać i nazwać: to „matrix" – świat urojony, sieć, jesteśmy zaprogramowanymi robotami, łudzącymi się mirażem wolnej woli. Nie ma wolności – jest tresura reklamy, religii, polityki międzynarodowych korporacji. O tym dyskutuje się na uniwersytetach Ameryki i Europy.

Na naszych uniwersytetach dyskutuje się o prawach dziecka poczętego, rozważa na ile zapłodnienie in vitro jest utajoną aborcją i czym różni się prawicowy PiS od prawicowej PO.

Ideologia i filozofia hippies były czystą utopią: głosiły miłość, wolność, pacyfizm, bezwzględny prymat „mieć" nad „być". Mniej więcej to samo głosi Nowy Testament, ale tylko głosi, bo Kościół jest mądry i wie, że praktyka życia społecznego, kontroli i władzy wymaga daleko idących kompromisów z zasadami. Kościół trwa, ponieważ nie ma nic przeciwko wojsku, policji, bezwzględnym regułom obyczajowym, karze śmierci i bogaceniu się jednych kosztem drugich. Hippisi nie przetrwali, podzielili los licznych w przeszłości ruchów głoszących miłość i wolność, chociaż nie skończyli na stosach ani w lochach. Ówcześni hippisi i buntownicy z Sorbony są dzisiaj statecznymi prezesami i dyrektorami, zmądrzeli i ani im w głowie wojować z „przymusem dobrobytu".

Ale dla ich dzieci i wnuków zagrożenie wolności jest jeszcze silniejsze, niż było 30 lat temu dla widzów musicalu „Hair". Problem jest zdefiniowany i opisany: nie rządy, nie obywatele, nie demokracja, ale rządzą wielkie koncerny i zniewalają totalnie, dyktując styl życia i systemy wartości. Wszystko jest jednym gigantycznym oszustwem.

I nie chodzi tylko o totalne zniewolenie przez sieć nakazów i złudzeń, o ów „matrix", który nam daje złudzenie dobrobytu i wolności wyboru. Chodzi też o szok i protest, kiedy się okazało, że buty i odzież uwielbianych supermarek powstają w upiornych fabrykach Indonezji, Chin i Birmy, przy niewolniczej pracy nadzorowanej przez wojsko, że ubranka Barbie (firma Mattel) i piłki Nike szyją dzieci w Pakistanie, że Shell najął zbirów, którzy wymordowali związkowców w Nigerii… Nagle do społecznej świadomości dotarło, jaka jest cena za dobrobyt i jakie gigantyczne zakłamanie: ten konsumpcyjny raj tworzony jest we współczesnych obozach koncentracyjnych.

I zdarzyło się tak, że władze najsławniejszych uniwersytetów amerykańskich – Berkeley, Yale, MIT, Caltechu i Harvardu – odważyły się nie przyjąć sponsoringu od PepsiCo czy Nike, a stan Massachusetts (a później kilka innych) uchwalił ustawę, że nie może wygrać przetargu na publiczne zlecenie firma nieetyczna (taka, która zatrudnia dzieci albo korzysta z niewolniczej pracy). Wtedy szefowie superkoncernów i supermarek zawiązali porozumienie (którzy szefowie, jakich marek i koncernów to pilnie strzeżona tajemnica!) i zaskarżyli te stanowe ustawy, jako niekonstytucyjne. Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych zgodził się z nimi i to pokazało opinii publicznej kto rządzi światem naprawdę.

Jest oczywiście i pozytywny wątek: te gigantyczne protesty, bojkoty marek w centrach handlowych, czarny PR i pikiety na stacjach benzynowych, to wszystko sprawiło, że wielkie koncerny i supermarki zatrudniają dzisiaj mniej dzieci w swoich fabrykach (i bardzo to ukrywają), tylko skrycie sponsorują różnych generałów i mniej chętnie pozwalają strzelać do związkowców w krajach Trzeciego Świata. Prezesom koncernów American Fruit Com. i Texaco byłoby dzisiaj znacznie trudniej sponsorować Pinocheta i doprowadzić w Chile do obalenia legalnie wybranego prezydenta.

Te problemy w publicznej debacie w Polsce nie istnieją. A my dla tych superkoncernów jesteśmy tylko miejscem na globie, gdzie stawia się hale z blachy falistej i robi samochody, komputery albo kolekcje Hilfigera dopóki jest taniej, niż gdzie indziej. Koniec.

Jednocześnie wprowadza się do Polski amerykańskie Walentynki, żeby się lepiej sprzedawały hamburgery i telefony Sony/Ericsson. Czy naszych studentów to martwi, czy choćby zastanawia?

Ostatnio zszokowana polska telewizja doniosła, że studenci i naukowcy rzymskiego uniwersytetu nie chcieli u siebie Papieża. To skandal, orzekli nasi komentatorzy. Nie powiedział nikt – bo niby jak miał powiedzieć, gdzie i co ryzykując! – że to nie skandal, tylko wedle zachodnich standardów akademickich nic nadzwyczajnego. Papież, który utrzymuje, że proces Galileusza był słuszny i że tylko Papież zna prawdę, a nauka tylko szuka wiedzy – otóż nawet w arcykatolickich Włoszech taki Papież musi się liczyć z krytyką w społeczności akademickiej. I też nic się w Rzymie nie działo, był news, trochę medialnego szumu i tyle.

Co dla rzymskich studentów okazało się naturalne – demonstrowanie intelektualnej niezależności, wolności myśli i swobody wyboru autorytetu – na naszych uniwersytetach tkwi w niejakim uśpieniu albo w lękliwym oczekiwaniu na lepsze czasy. Przytłumione potrzebą zaliczenia dyplomu i robienia kasy w trakcie i potem.

Być może w 1968 r. właśnie ta nieobyczajna, rozkołysana miłością i rozdyskutowana atmosfera hippisowskiego protestu dała polskim studentom siłę i odwagę do szukania wolności. Przeciwstawienia wolnej myśli czerwonej inkwizycji. Co byłoby dowodem starej prawdy, że trzeba wielkiej idei, aby ruszyć z posad bryłę świata.

Hippisi mieli taką ideę. Więc smutno bez hippisów.

Smutno bez hippisów, Krzysztof Dębek, Gazeta Południowa, nr 3 (159), Wrocław 2008.

Tekst został opublikowany i jest rozpowszechniany dalej za pisemną zgodą autora. Jednocześnie, dysponuję również oryginalnym plikiem w formacie DOC – ew. zainteresowanych zapraszam na @ (:

Słowa na zakończenie

Jeśli artykuł Ci się spodobał, nie zawahaj się go wykopać, wygwarzyć, czy cokolwiek innego. Nie zawahaj się go wydrukować i podać dalej swoim przyjaciołom, kolegom i tak dalej. Nie zawahaj się przesłać go w załączniku do swoich bliskich i wszystkich tych, którzy Twoim zdaniem winni ten tekst przeczytać. Nie zawahaj się zamieścić go na swoim blogu. Możesz też po prostu linkować do mnie, wystarczy dodać do adresu „art" aby przejść bezpośrednio do artykułu, o tak:

<a href='http://hadret.com/2008/03/17/kulturka-musi-byc' title='Smutno bez hippisów - Krzysztof Dębek'>Smutno bez hippisów - Krzysztof Dębek</a>

3 strony A4 to naprawdę nie jest wiele, a warto! (:

Wszelkie uwagi, sugestie i tym podobne są mile widziane, choć nie spodziewam się ich wielu (jeśli wcale). Do następnego!