2014 rok był nieco szalony. Byliśmy świeżo po ślubie (czerwiec 2013) i powrocie z Bratysławy (lipiec 2013). Po trochę ponad roku w at&t, wróciłem do wrocławskiego oddziału IBM, poniekąd na stare śmieci. Nie będę ukrywał—obydwoje bardzo się tym powrotem cieszyliśmy i do dziś zgodnie uważamy, że był to jeden z najlepszych okresów naszego wspólnego życia.
Na początku roku, jeszcze na portalu społecznościowym Google+, natknąłem się na ofertę firmy erasys GmbH z siedzibą w Berlinie. Nie myśląc wiele i za długo, aplikowałem. Napisałem też wtedy jeden z nielicznych listów motywacyjnych gdzie wyłożyłem bardzo konkretnie dlaczego chciałbym tam pracować. Opłaciło się, bo w przeciągu tygodnia prowadziłem już z nimi pierwsze rozmowy i ostatecznie, w marcu, zaprosili mnie na dwa dni próbne.
Cały proces poszedł bardzo gładko—potwierdzając kolejny raz, że jak w życiu coś klika, to klika—i w połowie marca dostałem ofertę. Którą odrzuciłem.
W przysłowiowym międzyczasie bowiem, plotowaliśmy ze znajomymi inny biznes. Jeden z kumpli z IBM wyemigrował do Australii, dorwał robotę i w krótkim czasie awansował do stopnia CTO. Wymyślił, że fajnie zamiast On-Calla byłoby mieć kogoś na drugiej półkuli, i zrobić tzw. “follow the sun”. Znaliśmy się i jakaś tam nić zaufania była, to zdecydowaliśmy się pójść tą ścieżką.
Przyznaję że wiązałem z tym przedsięwzięciem spore nadzieje. Myślałem sobie, że po korporacjach, taka mała firma z kumplami to będzie strzał w dziesiątkę. Oczami wyobraźni widziałem fajną współpracę, ciekawe problemy do rozwiązania, decyzyjność i niepowtarzalną okazję rozwoju. DevOpsy nabierały tempa i razem ze słowami kluczowymi “Agile, Docker” opanowywały świat IT. Może na jakieś fajne konferencje będzie można polecieć, może przy okazji coś zwiedzić. To będzie musiało być super!
Ale nie było. Zespół na miejscu był git (“było nas trzech, w każdym z nas inny krew, ale jeden przyświecał nam cel”), ale współpraca z byłym kumplem, który stał się szefem, okazała się dużo trudniejsza do zrealizowania niż ktokolwiek był to w stanie przewidzieć. Różnice w strefach czasowych też nie pomagały, podobnie jak sama odległość—cała infrastruktura była wszak w Australii i lagi w konsoli były kosmiczne.
Zaczęliśmy w czerwcu, konflikty i frustracja narastały, do sierpnia byłem już wypalony. Nie tylko ja, we wszystkich nas narastała niechęć i coraz trudniej było znaleźć nam motywację do pchania tego wózka dalej. I właśnie wtedy, w takim momencie, erasys wróciło do mnie z pytaniem, czy moja sytuacja uległa zmianie i czy nie byłbym zainteresowany podjęciem współpracy.
Śmiesznie jak to się czasem w życiu składa, ale wątpliwości nie miałem—to była moja droga ucieczki. Wznowiliśmy rozmowy i tym razem kwestią były już w zasadzie negocjacje za ile i kiedy. Trochę to zajęło, ale przed końcem września było już pewne, że zaczynam robotę w Berlinie od listopada.
Dobra, musimy trochę cofnąć—owszem, wątpliwości nie miałem co do pracy. Biuro przy Potsdamer Platz w Berlinie było niesamowite i to było dokładnie to, co myślałem że będzie miało miejsce w robocie u kumpla. Budżet na konferencje, dobra kawa i zimne napoje na miejscu, perspektywa piwa po robocie w każdy piątek i pełnoprawna impreza w ostatni piątek miesiąca. Ale w którymś momencie zacząłem się orientować jak to będzie wyglądało z wynajęciem chaty i trochę zmiękłem. Już wtedy, a był to przecież 2014 rok, znalezienie chaty w rozsądnej cenie stawało się mega problematyczne.
W połowie października, a więc na jakieś dwa tygodnie przed planowanymi przenosinami, dowiedzieliśmy się że spodziewamy się dziecka. Kiedy zacząłem to wszystko składać do kupy: przenosiny do innego kraju którego języka nie znamy, nadciągający bobas i do tego wszystkiego problemy ze znalezieniem zakwaterowania, naprawdę zaczęło mi się odechciewać… Wszystkiego.
Moja żona wątpliwości w tej materii nie miała—jedziemy, to będzie przygoda, na pewno nie będzie to powtórka z Bratysławy, przecież jedziemy do Niemiec, na Zachód, do cywilizacji! Więc cisnąłem, aplikowałem na różne mieszkania i pisałem zdesperowane listy szukając pomocy… Zewsząd. Ostatecznie, na trochę ponad tydzień przed przeprowadzką, znaleźliśmy umeblowane (nie ma ich wiele) mieszkanie w średnio (kehu) dobrej dzielnicy Berlina, Moabit.

Moabit, Berlin. Wbrew pozorom płonące auta nie są tu codziennością
Sama dzielnica okazała się być całkiem spoko. Jasne, co mroczniejsze rejony Turmstraße należało raczej omijać, ale cała reszta była OK. W okolicy są fajne knajpki, niedaleko od stacji metra Birkenstraße było nieduże centrum handlowe z marketem, kawałek dalej park. Mieszkanie było kiepskawe—ciemne i ponure, choć przynajmniej częściowo była to na pewno kwestia czasu w którym zjechaliśmy: listopad.
Początki były trudne. Pod wieloma względami czuliśmy się jakbyśmy zrobili w życiu kilka kroków wstecz. Nasze mieszkanie przy ulicy Pretficza we Wrocławiu było wspaniałe—mieliśmy nieduży taras, dwa pokoje, było jasne i nowoczesne. W porównaniu z nim, mieszkanie przy Wilhelmshavenerstraße to była bida z nędzą. Do tego okazało się, że pomimo moich negocjacji, moja pensja w stosunku do kosztów życia pozostawiała wiele do życzenia…

Nasze mieszkanie w Moabit tuż po przenosinach. Jest Mona Lisa, jest impreza
A żyło nam się tak dobrze w Polsce! Mieliśmy na miejscu przyjaciół i rodzinę, fajne mieszkanie i, na tamten czas, naprawdę dobre zarobki. Poczułem dodatkową presję—przecież jestem na okresie próbnym i w każdej chwili mogą być niezadowoleni z mojej roboty i mnie zwolnić, a przecież mam dziecko w drodze, rodzinę do utrzymania. Uff 😮💨
Pamiętam koniec maja, niecały miesiąc przed narodzinami mojej córki, kiedy jedna transakcja za zakupy nie mogła zostać zrealizowana bo zabrakło nam środków. Miałem serdecznie dość wszystkiego. Czułem się niesamowicie niepewnie w robocie, lada moment przyjdzie mi się mierzyć z rodzicielstwem, a my ledwo przędziemy.
Głównym tematem naszych rozmów stała się chęć powrotu do Wrocławia. Wszelkie nasze wyobrażenia i wizje tego jak nasze życie będzie wyglądało w Berlinie legły w gruzach. A do tego wszystkiego po narodzinach córy, doszły nam jeszcze niewyspanie i cała reszta związana z odchowywaniem małego bobasa.

W połowie czerwca urodziła się nasza córeczka
Wtedy po raz pierwszy przestałem jechać na autopilocie i zacząłem się orientować trochę bardziej w kwestiach finansowych—dowiedziałem się np. że trafiłem do złej kategorii podatkowej i dobrze byłoby się przenieść do tej korzystniejszej. Dodatkowo, zaczynał ruszać niemiecki socjal—pieniądze dla rodziców (Elterngeld) i na bobasa (Kindergeld) dały nam chociaż delikatny zastrzyk wytchnienia (choć nie były to nie wiadomo jak wysokie kwoty… Ale były).
W lipcu przyjechała moja mama i pamiętam rozmowy na spacerach jakie prowadziliśmy—wiedziałem że muszę wyprostować grupę podatkową, wiedziałem że dostanę zwrot za poprzednie miesiące, że lada dzień Eltergeld i Kindergeld miały zacząć lądować na nasze konto. Do tego wszystkiego zacząłem powolutku, ale systematycznie, budować sobie lepszą pozycję w pracy, co pozwoliło mi napocząć rozmowy na temat ew. podwyżki.
Cały czas jednak planowaliśmy powrót. Myśleliśmy że do końca roku zjedziemy do Polski. Wszystko jednak zaczynało się powoli układać—robota szła dobrze, wskoczyłem na wyższą pensję, byłem już też w dobrej grupie podatkowej, co dawało więcej pieniędzy w skali miesiąca. Jednym z największych atutów pracy w erasys był dodatkowo płatny On-Call—rzadkość poza korporacjami, przynajmniej z tego co mi wiadomo. To też był pożądny boost finansowy, bo płatny był dobrze, a w tamtym czasie zostało nas w zespole tylko trzech (więc dyżur wypadał dość często). Był jeden taki luty, w którym ze względu na braki w załodze i jakieś urlopy moich kolegów, miałem On-Calla przez 3 tygodnie i wyszła mi z tego niemal druga wypłata.
Kiedy nastał grudzień, a więc trochę ponad rok po przenosinach do Berlina i mając półrocznego bąbla, stanęliśmy na nogi. Zaczęło nas być stać na opiekunkę od czasu do czasu, co z kolei umożliwiło nam wyskoczenie gdzieś na miasto i spędzenie trochę czasu bez bobasa. To był moment, w którym tym razem to ja stwierdziłem, że może powinniśmy dać Berlinowi jeszcze przynajmniej pół roku szansy i na razie spróbować zostać zamiast wracać do Polski.
Wiedzieliśmy na pewno, że będziemy chcieli zmienić mieszkanie, ale to zadanie zdawało się być niemal niewykonalne. Szukaliśmy i szukaliśmy, oglądałem różne miejsca, ale mam wrażenie, że pochodzenie nie grało na moją korzyść. W końcu moja znajoma z pracy miała znajomego, który miał znajomą (poważnie 😂), która pracowała w biurze nieruchomości. Jak się okazało, szukała kogoś odpowiedniego do jednego mieszkania, które miała w ofercie. Pojechałem je obejrzeć i wydawało mi się, że znajduje się ono jeśli nie na końcu świata, to zdecydowanie na końcu Berlina (ponad 9km z Moabit).
Kiedy je zobaczyłem to nie potrafiłem powstrzymać zachwytu. Wiedziałem że to jest to, pytaniem było tylko co będę musiał zrobić, żeby je dostać. Nic więcej jednak robić nie musiałem—pani z biura szukała rodziny z dzieckiem/dziećmi, żeby zrobić użytek tak z samego mieszkania (4 pokoje), jak i okolicy (wszystko w pobliżu).
Nie wszystko było jednak różowe. Cena wynajmu podskoczyła nam sporo w górę i było wiadomo, że będziemy musieli zacisnąć pasa. Sama kaucja solidnie nadwyrężyła nasz budżet, a do tego musieliśmy jeszcze zamówić meble (wszystkie, włącznie z oświetleniem, bo ze ścian i sufitu sterczały tylko kable). Szczęśliwie kuchnia z lodówką zostały, więc przynajmniej było tyle dobrego. Dodatkowo, moja droga do pracy znacząco się wydłużyła z ok. 20 do 40-60 minut, zakładając że wszystko jeździ jak trzeba i jest na czas. Berlin jest naprawdę wielkim miastem…
Bez pomocy mojej mamy w zakupie mebli, byłoby nam ekstremalnie trudno to udźwignąć. Znów poczuliśmy, że nasze finanse nie są zbyt stabilne, ale zacisnęliśmy zęby i parliśmy naprzód. Przenieśliśmy się w grudniu 2016 roku i żyjemy tu do dziś, a więc ponad 8 lat. To najlepsze mieszkanie w jakim, jak dotąd, przyszło nam żyć. Jednym z największych “zwycięstw” (nie wiem czy to dobre określenie) było zdobycie miejsca w lokalnym przedszkolu dla naszej córki—niecałe 500 metrów od domu. Też było trudno o miejsca w tamtym czasie, ale jakimś sposobem udało nam się zacząć okres adaptacyjny już w marcu 2017 roku.
Po drodze w erasys zrobiło się najpierw super, gdzie mieliśmy jeden z najlepszych zespołów w jakich przyszło mi pracować, tylko po to, żeby parę miesięcy później cały zespół rozpadł się na części pierwsze. Jedna z osób które odeszły poleciła mnie swojemu nowemu pracodawcy—i tak zacząłem rozmowy z samedi GmbH. Był marzec 2018 roku i byłem zmęczony po wszelkich zawirowaniach jakie miały miejsce w erasys. Czułem, że to był właściwy moment, żeby pójść gdzie indziej.

W erasys po raz pierwszy miałem do czynienia z Macintoshem. Przesiadka była trudna, ale potem przywykłem i Maca na biurku preferuję do dziś
Wszystkie rozmowy z samedi były bardzo rozbite w czasie, dopiero w czerwcu stawiłem się na zadanie próbne—po nim poszło już jednak szybko, jedyne co, że zacząć mogłem dopiero w październiku, jako że miałem 3-miesięczny okres wypowiedzenia. Wynegocjowałem sobie wcale niezłą pensję, ale wiedziałem też, że nie będę miał płatnego On-Calla, który dawał spory finansowy boost jak wspominałem wcześniej. Więc choć moja podstawa była wyższa, to de facto mieliśmy mniej pieniędzy na życie. Nie było to jednak na tyle mniej, żeby nie przyjąć tej oferty.
Dużą zaletą samedi był… Spokój. Rzadko kiedy mieliśmy stres związany z infrastrukturą i na wszystko był czas (niestety, nie zawsze też fundusze). Przemeblowałem tam trochę, żeby łatwiej było tym wszystkim zarządzać i całość stała się bardzo stabilna—z czego jestem, nie ukrywam, dumny. Kumpel który mnie tam ściągnął odszedł po paru miesiącach (nie, nie ze względu na mnie, po prostu dostał lepszą ofertę, ok? 😋) i od tego momentu mogłem sobie porobić wszystko tak jak chciałem.
To był dobry czas. W domu córa rosła jak na drożdżach, uczęszczała do pobliskiego przedszkola, jeździliśmy z wizytami do Polski, jeździliśmy na wakacje. Wszystko układało i kręciło się jak należy. Jasne, podróże do roboty wydłużyły mi się jeszcze bardziej, co było frustrujące—w ekstremalnych przypadkach powrót do domu zajmował mi półtorej godziny.

W samedi byłem jednym z nielicznych korzystających z Macbooka. Tego modelu naprawdę nie lubiłem–beznadziejna klawiatura, powolność, grzanie się, eh… Przynajmniej przycisk esc miałem.
Cała reszta była jednak stabilna. Do tego stopnia, że stwierdziliśmy, że może to też czas, żeby przymierzyć się do drugiego bobasa? Takie zaczęliśmy poczynać plany jeszcze pod koniec 2018 roku, ale dopiero w połowie 2019 się udało. Było więc jasne, że data urodzenia przypadnie gdzieś na początek 2020.
No i COVID. W styczniu w Berlinie jeszcze było w miarę spokojnie. samedi współpracuje z lekarzami, którym dostarcza oprogramowanie—branża medyczna, mieliśmy więc dostęp do niektórych informacji troszkę szybciej. Początkowo nikt z nas nie traktował tego zbyt poważnie, a ja sam z kolei byłem już w pełnym trybie przygotowań do narodzin syna, bagatelizując wszystko inne na prawo i lewo. 10 lutego przyszedł na świat—jedynie miesiąc później już nie mógłbym być obecny w szpitalu wraz żoną; place zabaw zostały zamknięte, przedszkole przeszło w tryb pół-uśpienia i było otwarte wyłącznie dla ludzi wykonujących “zawody niezbędne” (nie wiem jak to lepiej przetłumaczyć).
Sam byłem wówczas przez miesiąc na rodzicielskim, a po jego skończeniu rozpocząłem pracę w trybie wyłącznie zdalnym. Jako że pracowaliśmy nad portalem do umawiania szczepień w jednym z landów, dostałem dokumenty na potwierdzenie zawodu “niezbędnego”, dzięki czemu moja córka mogła wrócić do przedszkola. Mając w domu świeżo wyklutego bobasa numer dwa, była to duża ulga.

Na zdjęciu jeszcze przed pierwszą nieprzespaną nocą. Po niej nie uśmiechałem się już przez kilka kolejnych miesięcy
Do pracy w biurze wróciłem chwilowo latem, z tego co pamiętam nawet wtedy nie w pełnym wymiarze, tylko parę dni, a kiedy przyszła jesień, zaległem na pracy zdalnej, jak się miało okazać, już na stałe. Faktem też jest, że syn okazał się być dużo twardszym orzechem do zgryzienia—gdyby urodził się pierwszy, to drugiego bobasa by nie było 😋
Był to też pierwszy raz, kiedy Niemcami tąpnęło. Wiem że nie tylko nimi, ale biorąc pod uwagę ich ekonomiczne i gospodarcze znaczenie i pozycję w Europie, było to zaskakujące. Wiele rzeczy leżało i kwiczało, a ich spowolnienie w kwestiach choćby tak prozaicznych jak transakcje bezgotówkowe czy zakupy online, sprawiły, że pandemia uderzyła w nich zaskakująco mocno. Dodatkowo ich wszechobecna biurokracja nie pomagała przyspieszyć… Czegokolwiek. Piszę oczywiście z perspektywy kogoś, kto wówczas i dotychczas żył sobie spokojnie i w jaki sposób uderzyło to w naszą rodzinę.
Nie każdy może wie lub pamięta, że jeden z ministrów finansów w kraju związkowym Hesja (a więc obejmującym, między innymi, Frankfurt nad Menem, czyli jedno z największych i najważniejszych centrów finansowych na świecie) pod koniec marca popełnił samobójstwo—ponoć ze względu na zaniepokojenie i presję związaną z nadciągającym kryzysem finansowym wywołanym przez pandemię. Wyglądało to wszystko dość ponuro.
Ziemia jednak nadal się kręciła, koniec świata nie nastąpił, a cała rzeczywistość, powoli bo powoli, ale wracała do względnej normy. Na wiosnę 2021 poczułem, że jestem gotowy coś pozmieniać i zacząłem prowadzić rozmowy w kwestii zmiany roboty. Najzwyczajniej w świecie zrobiło się nudno i nie czułem że się w jakichkolwiek kwestiach rozwijam. Nie chciałem siedzieć bezczynnie aż kompletnie zgnuśnieję i utknę w jednej firmie na następnych dziesięć lat—za wcześnie na emeryturę.
Jako że rodzinę utrzymać trzeba, a dzieciaki nadal małe i już teraz oba chodzące do przedszkola, nadal pandemia gdzieś się tu przewijała i utrudniała codzienne życie, to nie rozglądałem się jakoś hiper-intensywnie. Coś jednak znalazłem i zacząłem prowadzić rozmowy na tyle ożywione, że w którymś momencie byłem gotowy złożyć wypowiedzenie—tyle że po krótkich kontr-negocjacjach ostatecznie zostałem w samedi na kolejny rok.
Z jednej strony był to błąd, bo byłem znudzony i wypalony i ewidentnie potrzebowałem odmiany. Z drugiej zapewniało mi to stabilizację i spokój na następnych parę miesięcy, co pozwoliło mi jeszcze spokojniej rozejrzeć się za ewentualnymi alternatywami.
Cały czas pracowałem z domu i nie zanosiło się, żeby miało to ulec zmianie. Pod koniec listopada do firmy dołączył gościu, który zaczął napędzać absolutną rewolucję w infrastrukturze—koniec z bare-metalem, idziemy w Kubernetesy na Cloudach, i to szybko! Choć cała perspektywa nie napawała mnie specjalnym optymizmem, to stwierdziłem, że może być to dobra okazja, żeby w nowe technologie wejść. Do połowy grudnia jednak już wiedziałem, że to nie jest coś co mnie kręci i w co chcę brnąć nawet milimetr dalej. Moje poszukiwania alternatywy nabrały tempa.

COVID siał spustoszenie, ale dzięki pandemii mogłem pracować całkowicie zdalnie
W połowie grudnia przeglądałem stronę Ghosta—znałem i używałem w przeszłości ich blogowego CMSa i rozważałem czy do niego nie wrócić, chciałem więc sprawdzić co tam nowego oferują. Jak to mam w zwyczaju, zerknąłem w oferty pracy i stwierdziłem, że nadawałbym się na “inżyniera infrastruktury” którego akurat szukali. Więc aplikowałem. Jeszcze przed świętami się odezwali, przeprowadziliśmy pierwszą rozmowę i nagraliśmy termin następnego etapu na 5 stycznia—tym razem rozmowa techniczna z menadżerem zespołu inżynierów i leadem infrastruktury. Niestety, po tej rozmowie, dwa dni później, dostałem informację, że nie są zainteresowani.
Nie ukrywam, była to najpewniej jedna z moich najgorszych rozmów o pracę w historii—i to ze względu na mnie samego. Byłem tak zdesperowany żeby dostać tę robotę, że nie mogłem przestać o tym myśleć nawet na moment, a w trakcie samej rozmowy ryj mi się nie zamykał.
Tąpnęło, tym razem, mną—to nie tak, że ktoś mnie pierwszy raz w życiu odrzucił w procesie rekrutacji. Ale tutaj zależało mi wyjątkowo bardzo, bo czułem że to jest to. Czymkolwiek “to” jest, czułem że jest to robota w której bym się odnalazł. Bujałem się zdołowany przez pierwszy kwartał, aż w końcu stwierdziłem, że mam dość na tyle, żeby faktycznie rzucić papierem. Dogadałem się przy tym, że moim zadaniem na następnych 6 miesięcy będzie zapewnienie jak najstabilniejszej obecnej infrastruktury, żeby reszta zespołu mogła skupić się na budowaniu nowej. Doglądałem więc ogródka i dłubałem różności na boku.
Częścią kontroferty jaką otrzymałem rok wcześniej, był mój okres wypowiedzenia, który w tym czasie wynosił 6 miesięcy. Wiedziałem, że w takim okresie nie ma opcji żebym niczego dobrego nie znalazł, do tego prowadziłem już rozmowy z innymi firmami, które jako tako rozważałem.
Gdzieś jednak z tyłu głowy Ghost nie dawał mi spokoju. Postanowiłem aplikować ponownie w kwietniu licząc na łut szczęścia. Tym razem zostałem skierowany na bezpośrednią rozmowę z CTO. Nie mając nic do stracenia i też nie tak dużo czasu na myślenie, rozmowa poszła mi o niebo lepiej. Przeszedłem tym samym do następnego etapu, w którym dostałem zadanie do wykonania. Już tutaj wiedziałem, że technicznie nie będzie problemu, a i kulturowo udało mi się przekonać przynajmniej dwie osoby, że się wpasuję—dobra nasza.
Zadanie testowe poszło dobrze, to był ciekawy projekt, a przy tym pozwolił mi ostukać się z przynajmniej częścią technologii jakich używali. Nagraliśmy termin mojej drugiej, lekko niezręcznej, rozmowy z menadżerem i leadem—tym razem i tutaj poszło gładko i bezproblemowo. Ostatnia rozmowa wypadła na połowę maja z CEO, na której dostałem ofertę pracy.
Ucieszyłem się ogromnie i nadal uważam to za jeden z moich największych sukcesów zawodowych. To powiedziawszy, zrodziło to również pewne komplikacje. Jak się okazało, do Ghosta aplikowało wielu ludzi z Niemiec, ale generalnie niemieckich pracowników nie mieli. To dlatego, że większości niemcom nie chce się zakładać i prowadzić własnej działalności gospodarczej—rozumiem to teraz, z perspektywy niemal trzech lat, doskonale. Jest z tym dużo dodatkowej roboty i jeszcze więcej stresu.
Nie zrozumcie mnie źle, nadal bym to zrobił. Robota w Ghoście to najbardziej satysfakcjonujące miejsce w jakim dotychczas pracowałem. Ale faktem jest, że potrzeba dealowania z Finanzamtem jest dalece frustrująca i zdecydowanie wolałbym nie musieć tego robić.
Miłą niespodzianką i dużą pomocą okazał się być serwis Accountable, ale jeśli nie ma się pojęcia co się robi i do tego nadal, po tylu latach, nie ogarnia się wielu rzeczy z językowego punktu widzenia, no to cóż… Potem trzeba za to płacić. Dosłownie i w przenośni.
Ghost otworzył mi furtkę, którą do tej pory uznawałem za zamkniętą. Pomimo że z żoną dość często wracaliśmy do tematu ew. powrotu do Polski, to ja byłem na stanowcze nie, głównie ze względu na pracę. Kultura pracy w Niemczech mi odpowiadała, nie chciałem tego zmieniać. Wydawało mi się też, że przyszłość dzieciaków powinna być lepsza w Berlinie.
Tyle że w czasie kiedy lizałem rany po odrzucie z Ghosta po pierwsze aplikacji, wybuchła wojna rosyjsko-ukraińska. Niemcy miotali się w jedną i drugą, bo nagle wyszło jak bardzo są zależni od rosyjskiego gazu. Z jednej strony chcieliby wprowadzić sankcje tak jak reszta państw UE, z drugiej, jak to zrobić żeby nie zrujnować się gospodarczo? Twardy orzech, nie ma co.
Było to zarazem drugie, bardzo mocne tąpnięcie ekonomiczne w Niemczech na przestrzeni zaledwie dwóch lat. Ceny już w czasach pandemii poszły znacząco w górę, a teraz wojna tylko pogłębiła ten problem. Najbardziej poszybowały ceny energii, które do dziś są bardzo wysokie (za prąd płacę trzy razy tyle co za Internet). W sklepach za te same zakupy też przychodzi nam teraz płacić przynajmniej o 1/3 więcej. To znaczące różnice.
A co jeśli nie muszę zostawać w Niemczech? Mając pracę całkowicie zdalną mogę przecież pracować skąd chcę. Więc jeśli nie w Berlinie, to gdzie bym chciał?
Zaczęliśmy się rozglądać za opcjami. Początkowo leciało wszystko: Australia, Japonia, Korea Południowa. Później zaczęliśmy się nad tym głębiej zastanawiać i wszystkie co bardziej ekstremalne opcje odpadły. Została Valencia w Hiszpanii, jedno z najprzyjaźniejszych miejsc dla emigrantów. Więc poleciliśmy obczaić.
Pomimo że był to luty, temperatury sięgały lub przekraczały 20°C. To, co uderzyło nas najbardziej, to otwartość i serdeczność mieszkańców. Przywykliśmy tak bardzo do niemieckiej oziębłej, pasywno-agresywnej postawy, że jakakolwiek odmiana jawiła nam się jako coś niezwykłego.

Zima w Valencii nie wygląda tak źle… Mógłbym z tym żyć
No więc co? Valencia? Mogłaby być. Myślę, że bez dzieciaków byłaby to jak najbardziej opcja. Inną opcją mogłaby być też Portugalia. Ale te miejsca mają też swoje własne problemy—upalne lata, powodzie, wysokie bezrobocie, dalej od rodziny (z Wrocławia do Berlina to są tylko ~4h autem lub pociągiem). Do tego wszystkiego—kolejny język, kolejne miejsca z biurokracją, która najpewniej miałaby dużo sympatyczniejszą buzię, ale za to dużo dłuższy czas realizacji. Mañana 🤷🏻♂️
Wróciliśmy więc do punktu wyjścia i kontynuowaliśmy żywot. Byliśmy rodziną nuklearną przez cały ten czas i choć miejscami nie było łatwo, dawaliśmy sobie radę. Z pozostałą częścią rodziny widywaliśmy się parę razy w roku (w okresie pandemii rzecz jasna rzadziej).
Po tylu latach spędzonych w jednym miejscu, z dzieciakami w okolicznej szkole i przedszkolu, moja żona z biegłym niemieckim (mój przemilczmy)—nie ma to znaczenia. Nadal jesteśmy tylko imigrantami i nie przynależymy do lokalnej społeczności. Naszymi najlepszymi znajomymi i przyjaciółmi są… Inni imigranci.
Pod koniec października ubiegłego roku Finanzamt zablokował nam konto bankowe. Nie mogliśmy robić wpłat, wypłat ani przelewów. Trwało to wszystko niemal dwa tygodnie zanim udało nam się dojść do tego, co się stało i jak to odkręcić. Skąd taki ruch niemieckiej skarbówki? Jedna zaległa opłata. Czy był to tylko błąd, który może przytrafić się każdemu? Tak. Czy wszystkie inne opłaty były na czas i jak należy? Tak. Czy mogli po prostu wysłać list z przypomnieniem? Oczywiście. Ale to byłoby zbyt proste i ludzkie rozwiązanie, więc lepiej zablokować konto i rujnować komuś życie. Najlepsze jest to, że środki na koncie mieliśmy, mogliśmy dokonać opłaty niemal natychmiast, ale nie mogliśmy tego zrobić sami—musiał to zrobić nasz bank i to do tego jego specjalny oddział, dedykowany do takich sytuacji.
W grudniu mój brat i mama przyjechali z wizytą i naszła mnie refleksja—ile jeszcze takich wspólnych posiedzeń przy stole nam pozostało? Oczywiście nigdy nie wiadomo komu z brzegu i nie życzę nikomu źle, ale zakładając optymistyczny scenariusz, może 10? Może 15 jeśli będzie naprawdę nieźle. Poczułem wewnętrz, że chciałbym sam i żeby moje dzieci również, mogły spędzać więcej czasu z najbliższą rodziną.
Do tego w lutym zacząłem na nowo mojego ping ponga z Finanzamtem, któremu non-stop musiałem dopłacać kolejne kwoty nie wiadomo skąd i za co, aż w końcu w kwietniu dowalili mi rachunek na ponad 9000€. I to udało mi się ostatecznie odkręcić, nawet zwrot odsetek za spóźnioną opłatę, ale mimo wszystko—kosztowało mnie to masę stresu i zdrowia. A przy tym poziom mojego niemieckiego nie pozwala mi po prostu podnieść słuchawki i zadzwonić do pani z Finanzamtu żeby omówić sytuację i może nawet rozwiązać ją od ręki (a przynajmniej szybciej).
Na początku maja stwierdziliśmy, że obydwoje jesteśmy zmęczeni i mamy dość życia w Niemczech. Po raz pierwszy od 10 lat nawet jedno z nas nie czuło, że chce tutaj zostać. Wrocław stał się automatycznie miejscem docelowym—to miasto w którym się urodziliśmy i wychowaliśmy, tutaj mieszka cała nasza rodzina. Podrzucenie dzieciaków do jednych lub drugich dziadków to kwestia minut, a nie dalekosiężnego planowania na następne tygodnie czy miesiące.
Opisałem dość obszernie nasze finansowe zawirowania i jaki wpływ zmiana pracy lub jej trybu (umowa o pracę vs. własna działalność) miały na nasze życie. Nigdy nie było tak, że byliśmy w Niemczech na autopilocie i życie upływało nam w obfitości. Może dawniej sam wyjazd z Polski wystarczał, żeby żyć dostatnio—tego nie wiem. A może po prostu nie ogarniamy dostatecznie dobrze naszych finansowych opcji. Ale wiem na pewno, że przez ostatnich 10 lat, mając naprawdę dobrą robotę i w późniejszym czasie zarobki również, byliśmy w stanie żyć na w miarę ustabilizowanym poziomie. Zajęło nam niemal 3 lata, żeby wrócić mniej więcej do poziomu życia jaki mieliśmy opuszczając Polskę. Nie uważam, że kiedykolwiek ten poziom na obczyźnie przeskoczyliśmy. I cała rzecz w tym, że takie samo życie, a pod niektórymi względami na pewno lepsze, jesteśmy w stanie prowadzić w naszym rodzimym kraju. Po co więc emigrować?
To, co w Niemczech nadal jest zdecydowanie lepsze, to opieka zdrowotna. Ich tryb ubezpieczeń funkcjonuje jak należy i tutaj rzadko kiedy mieliśmy powody do narzekania. Choć, prawdą też jest, “że kiedyś to było, nie to co teraz”. COVID uderzył w ichnią służbę zdrowia bardzo mocno i mam wrażenie, że niektóre instytucje do dziś się nie pozbierały. Do tego opieka zdrowotna jest git kiedy pracujesz na umowę o pracę—w trybie samozatrudnienia musisz liczyć się z kosztami rzędu 1000€ miesięcznie lub więcej. Nie ma w życiu nic za darmo.
Przy tym wszystkim zachowuję obecną, zdalną robotę. Planujemy zrobić Wrocław naszą bazą wypadową i zwiedzić trochę świata póki nam się chce i nas na to w miarę stać. Cyfryzacja w Polsce jest posunięta niesamowicie daleko—trudno było nam uwierzyć, że większość formalności (w tym od groma biurokracji) jesteśmy w stanie załatwić online. Nie twierdzę że jest to super dla wszystkich, moja mama miewa z tymi rzeczami problemy, ale dla nas to jest absolutna petarda. No i samo połączenie—obecnie płacę dwa razy więcej za 80 razy (sic!) gorszy Internet. Mózg mi się od tego lasuje.
Czy jest nam źle i niedobrze? Nie, nie jest. Na dłuższą metę dalibyśmy radę, jak zawsze. Czy szkoda nam opuszczać Niemcy? I tak, i nie. Szkoda z sentymentalnego punktu widzenia—spędziliśmy tu kawał życia. Ale też zmęczyły nas niemiecka mentalność i hermetyczność naszej okolicy, język i coraz bardziej kulejąca ekonomia, która odbija się znacząco na jakości życia. Po tych 10 latach jakie tu spędziliśmy, żadne z nas nie czuje, że cokolwiek nas tutaj trzyma.
W Polsce mam też więcej możliwości jeśli chodzi o podatki, a przy tym będą one też niższe, co, mam nadzieję, przełoży się dodatkowo na jakość życia. Problemów ze znalezieniem szkoły i przedszkola w pobliżu miejsca zamieszkania nie mieliśmy żadnych (mimo że aplikowaliśmy nie tak dawno i grubo po terminach). Oba dzieciaki mówią biegle po polsku, córka do tego również w tym języku czyta i pisze.
Kiedy rozważaliśmy nasze kolejne kroki, spojrzeliśmy na to w dwojaki sposób. W skali makro nasza obecna rzeczywistość może nie wyglądać za dobrze—na scenie politycznej tylko w Polsce wygląda to mocno średnio, o arenie światowej szkoda nawet gadać. Jest mnóstwo rzeczy które mogły pójść źle, poszły źle i mogą pójść jeszcze gorzej.
Ale jest też skala mikro, w której życie po prostu toczy się dalej. Wstajesz, myjesz zęby, szykujesz dzieciaki do szkoły i przedszkola, zaczynasz kolejny dzień w pracy. Patrząc z perspektywy tej skali jest kwestią otwartą jak duży wpływ będzie miała na ciebie, twoich bliskich, twoją rodzinę i twoje życie, skala makro. Może mieć ogromne. Może nie mieć żadnego. Może mieć jakieś, ale nie na tyle duże żeby coś z tym zrobić. Może mieć na tyle duże, że jednak zaczniesz działać—w ten czy inny sposób.
Jest wiele rzeczy których się obawiam. Może to być najgorsza decyzja jaką podjąłem w życiu. Może tak być. Ale emigracja nauczyła mnie, że nic nie jest na zawsze, nic nie trwa wiecznie. To, że wracamy nie oznacza, że nie możemy wyemigrować dalej. Nie znaczy, że nie będziemy mogli wrócić jeśli tylko tak zadecydujemy.
Na chwilę obecną takich rokowań jednak nie czynię. Wiem tylko na pewno, że pomimo ogromu prac jaki nas czeka w związku z tymi przenosinami, cieszę się na ten powrót. Cieszę się, że będę mógł odebrać telefon rozumiejąc co ktoś do mnie mówi. Cieszę się, że będę mógł pójść do urzędu i załatwić coś przez zwykłą rozmowę. Cieszę się, że będę miał rodzinę i przyjaciół na miejscu, z którą będę mógł spędzać więcej czasu i częściej się widywać (choć ma to też złe strony, prawda 😄). Cieszę się, że w Polsce nie ma problemu ze znalezieniem biura rachunkowego, któremu za niewysoką opłatą mogą zlecić ogarnianie moich finansów—najpewniej na którymś etapie zajmę się tym sam, tak jak robiłem to z większymi lub mniejszymi sukcesami w Niemczech, ale na start będzie jak znalazł.
Dobra, teraz wracam się pakować. Czołem!