Od czasu wydania IV mijają cztery lata. Fani Godsmacka nie zostali pozostawieni sami sobie — w 2007 pojawiła się kompilacja Good Times, Bad Times… Ten Years of Godsmack aż wreszcie w 2009 roku wydany zostaje singiel Whiskey Hangover, który zapowiada rozpoczęcie prac nad nowym albumem. The Oracle pojawia się w maju 2010 roku i jest promowane singlem „Cryin’ Like a Bitch".
Album liczy 10 utworów, najmniej w historii albumów Godsmacka,1 ale ilość nie miała dla mnie większego znaczenia. Po przesłuchaniu „IV" byłem bardzo zawiedziony — niewiele utworów przypadło mi do gustu, miejscami się dłużyło i generalnie płyta mi się nie podobała. Zapowiadający rozpoczęcie prac na „The Oracle" singiel „Whiskey Hangover" był dobry, ale miałem pewne obawy, że będzie jedynym utworem, który naprawdę przypadnie mi do gustu, a do tego nawet nie znajdzie się na płycie.2
Niesłusznie. „The Oracle" broni się sama, bez „Whiskey Hangover". Otwierający płytę i jednocześnie promujący ją singiel „Cryin’ Like a Bitch" jest mocny, dynamiczny i… typowo godsmackowy. Podoba mi się, ale nie należy do moich faworytów. Do tych zdecydowanie należą utwory z środka płyty, poczynając od „Love-Hate-Sex-Pain", przez „What If?", „Devil’s Swing"3 na „Good Day to Die" kończąc. Znakomity jest też utwór kończący płytę, „The Oracle", sama muzyka, bez wokalu, troszkę w stylu „Someone in London" z pierwszej płyty.
Cała płyta trzyma bardzo wysoki poziom. W moim osobistym odczuciu jest słabsza niż „Godsmack" i „Awake", ale na równi z „Faceless". Przede wszystkim jednak jest o niebo lepsza od „IV". Mocne, szybkie granie w dobrym stylu. Warto było poczekać na tę płytę!
MWS: 2.5/3