Idąc za głosami przewijającymi się przez komentarze uprzednio przeczytanej przeze mnie książki tego autora – “Rzeźnia Numer Pięć” – sięgnąłem po “Śniadanie Mistrzów”. Napiszę to od razu na wstępie bo później może mi przejść. Moim skromnym zdaniem, słabsze od Rzeźni. Tyle, że w przypadku Vonneguta pojęcie słabsze, ma tutaj inny wymiar. W zasadzie, całą gammę innych wymiarów. I nie mówię tutaj o lustrach. Ani okularach przeciwsłonecznych. Czy martini – śniadanie mistrzów (:
Książka ta momentami wprawiała mnie w niekontrolowane ataki drgawek, zadyszki i kaszlnięć spowodowanych dławieniem się własną śliną. Podczas czytania miałem przy sobie również chusteczki higieniczne, na wypadek eksplozji gilów z nozdrzy. Szaleństwo, obłęd, paranoja, niewyjaśnione zbiegi okoliczności. Teksty tak bardzo życiowe, że aż boli czytać, ale tak zabawne, że nie można przestać. Prześmiewcza, pokazująca człowieka na wylot i uświadamiająca. Tak, jak najbardziej ucząca. I tak dalej.
Mógłbym się tak rozpisywać dalej i dalej. Wydawało mi się, że to Philip K. Dick w jakiś sposób odmienił pojmowanie przeze mnie świata. To nieprawda. Książki jego autorstwa zdystansowały mnie i pozwoliły jako tako określić, do czego może prowadzić pisanina „pod wpływem". To Kurt Vonnegut odmienił moje spojrzenie, moją wizję świata. Powiem tak – nie da się przejść obok tej książki obojętnie. A po jej przeczytaniu, świat może przestać być tym miłym, sympatycznym miejscem. Szczególnie, jak się okaże, że wszyscy, którzy Cię otaczają to roboty. Odpowiednio zaprogramowane, ale roboty. Najstraszniejsze zaś, że nie zależnie od rasy, statusu społecznego (i tak dalej)… Jesteśmy tacy sami.
MWS: 10++/10
Polecam. Każdemu i bez wyjątków.