Po “Rzeźni Numer Pięć” oraz “Śniadaniu Mistrzów” nadszedł czas na ostatni w posiadanej przeze mnie mini-kolekcji książek Kurta Vonneguta tytuł – “Kocia Kołyska”.
To, co najbardziej porywające w książkach Vonneguta, to styl pisaniny. Czuć tam polot i lekkość pióra, jakiej próżno szukać w innych, mniej lub bardziej, ambitnych tworach. Takie lekkie czytadełko, po które można sięgnąć w każdej wolnej chwili. Jednak, gdyby ktoś zapytał mnie – “Więc jaka jest? Jaka jest ta książka?” – nie umiałbym odpowiedzieć. Ona jest… No jest, dziwna. Nawet bardzo dziwna.
Zabrakło to tych słów kluczy, do jakich przyzwyczaiłem się w jego książkach, które czytałem wcześniej – “Zdarza się. I tak dalej” – a mimo to, czuć było, że to stary, dobry Vonnegut. OK, może wtedy jeszcze nie był stary. Człowiek od zarania dziejów szukał wyjaśnień dla niewyjaśnionych zagadnień. “Dlaczego niebo jest niebieskie?” I tak dalej. Bokonon i te sprawy nadały książce przedziwnego pogłosu. Kiedy zbliżałem się ku końcowi – moment, w którym główny bohater miał wreszcie dostać posadę prezydenta, wziąć ślub z piękną Moną i nakopulować masę dzieciaków, żyć w dostatku i pławić się w nim do końca swoich przepchanych dni – odniosłem wrażenie, że Vonnegut tracił z lekka wątek. Tak czy siak, samo zakończenie świetne, jak zwykle.
Książka pouczająca. Mimo całej gammy żartów, sarkazmu i jadowitej wręcz ironii, “Kocia Kołyska” jest smutna. Bardzo smutna. Bardzo prawdziwa. I tak dalej.
MWS: 8/10
PS Tylko ja już gdzieś wcześniej słyszałem już o lodzie-9?